środa, 6 lutego 2013

Normalnie lubię poranki.

Drażnią  mnie niedzielne poranki tej zimy.
Nawet nie dlatego, że wystrojeni jak na kilkumiesięczną wyprawę do tajgi przyjeżdżają na wszędołażych ciężkich kołach, kwadratowych terenowych samochodów myśliwcy drogą asfaltową i parkują grzecznie przy drodze łączącej, trzy-stumetrowym odcinkiem ze sobą dwie wsie przytulone do 50 000 miasta. Każdy ma swój sposób na to żeby się polansować. Jeden usiądzie do obiadu w białej koszuli, drugi wyjdzie do kiosku w tweedowej marynarce z łatami na łokciach, inny ubiera się w moro kiedy tylko ma okazję. Nie moja to rzecz perorować o stylach.
Oni musieli wiedzieć gdzie jest zwierzyna.
Nie dlatego też, że robią taki rwetes gardłami miejscowych żuli, którzy do tego jeszcze tłuką w co popadnie starając się z byle-kąd wypłoszyć co-się-da. Gdyby, którykolwiek z tych zawodowych naganiaczy czy wielkich łowczych zadałby sobie trud spaceru wiedzieliby, że nie trzeba drzeć japy jak opętany, bo zwierzyna, której tak łakną ich tryskające testosteronem pory, pasie się grzecznie i odpoczywa w tych samych zawsze w tej okolicy miejscach.
Drażni mnie to, że owacy obywatele mogą zjawić się niedzielnym przedpołudniem po nie-za-wczesnym śniadaniu na  moich dziadków, odkąd pamięć sięga, ziemiach i pruć do czego popadnie, bez zapowiedzi, bez kartki puszczonej po wsi od sołtysa, bez nawet odręcznie wypisanej kartki przy sklepie.
A ja z Dolą spacer skracamy, bo przecież nie wiem co oni tam na śniadanie spożywali i czym przepijali.

Ale ja się nie znam. Hmm, może warto byłoby się zapoznać żeby człowiek wiedział o czym pisze i co go tak naprawdę drażni? Chyba postaram się o przyjęcie na staż kandydacki do PZŁ.